Byle do mety- czyli nieznośne mieszkanie...
Kiedyś nasze drogi ostatecznie się rozłączą. Czekam na ten dzień z równie silnym utęsknieniem jak na koniec życia. I nie będzie obejrzenia nawet pojedynczego wstecz- ani najmniejszej tęsknoty. On jest zarazą mojego życia. Już lepiej raz na zawsze stracić z nim wszelki kontakt i o nim wieść niż żyć z tym Chodzącym Przekleństwem pod jednym dachem.
Zmora życia to mieszkanie z nim ale niestety tylko końca szybkiego pozostaje oczekiwać. Jeśli kiedykolwiek uda mi się wyjechać na dłużej niż miesiąc- nie wezmę- właśnie ze względu na niego żadnego telefonu- by nie mmiał najmniejszych szans psuć mi kolejnych dni- zwłaszcza tych poza domem.
Oby los jednak rozłączył nasze drogi bezpowrotnie, bo mieszkanie z nim można określić w jeden sposób- Zgaga, zmora, przekleństwo, itd. Łagodniejsze słowa w ogóle odpadają.
Wszystko jedno- mogę ja pierwszy- byle tylko nie poprzestawać dłużej w tej domowej patologii. Nie chcę mieć z nim nigdy nic wspólnego.
Żadnych więcej więzów, a i tych co są jest zdecydowanie za dużo.
Lepiej być totalnie samemu na świecie niż z nim jeden dzień pod wspólnym dachem.
Wiem, ze w tym układzie atmosfera nigdy nie osiągnie optymalnego poziomu, więc czekam z utęsknieniem na koniec.
Przywitam go z fanfarami.
Lepiej umrzeć niż żyć a nazywanie go rodziną- to po prostu pięść po twarzy.
Te cholerne wyroki losu, co płatają nieprzebolałe figle a raczej złośliwości.
Odliczam dni, choć nie wiem ile ich jeszcze przede mną- ostatni dzień dopiero przywitam z uśmiechem.